Tadeusz Wierzejski siedział któregoś wieczoru w swoim rokokowym pokoiku i rozmyślał. Wzrok jego dotykał najczęściej osiemnastowiecznego zegara; wisiał przed nim pyszny, wyzłocony, absolutnie autentyczny. Ale chociaż był wspaniały i zajmował centralny punkt ściany, czegoś mu brakowało. To jasne, brakowało mu asysty odpowiednich świeczników, które by strażowały po bokach jak honorowa królewska warta, dodając splendoru i podkreślając całe piękno zegara. Tak, ale gdzie podobnych szukać? Czy istnieje jedna choćby para w Polsce…?
Nazajutrz zbieracz antyków odwiedził swego ślusarza, który dorabiał mu akurat klucz od szafy. Przy pożegnaniu ślusarz bąknął pod nosem: „Ale, ale, mam tu jakieś stare kinkiety czy coś w tym rodzaju, może pan zobaczy”. I wyjął z konta cudowne rokokowe świeczniki. Wierzejski z trudem opanował wzruszenie; świeczniki były w idealnym stanie, takie właśnie, o jakich marzył. Dzisiaj wiszą obok zegara, dumne i dostojne, a przecież lekkie i wdzięczne.
Innym razem stała się rzecz przedziwna z filiżanką z saskiej porcelany. Wierzejski posiadał jedną tego rodzaju, a na denku widniał numer inwentarzowy zbiorów króla Augusta Mocnego: 241. Pewnego dnia, u jednego ze swoich znajomych, ujrzał identyczną filiżankę, a na jej spodzie wyszlifowaną cyfrę 242. I ten obiekt stoi dziś w mieszkaniu zbieracza.
Reporter nie odpowiada za prawdziwość tych zdarzeń. Kolekcjonerzy mają swoje życie na pograniczu jawy i złudzenia, ich nader realna mania oscyluje niezmiennie strefie wpływów metafizycznych. Zresztą każdy z tych ludzi powołuje się na niesamowite wypadki, wolałby przyznać, że coś wycyganił lub może nawet ukradł, niż że zmuszony był zapłacić żywą gotówką poważną sumę.
Faktem jest jednak, że pan Wierzejski zawarł jakieś pacta conventa z siłami nieczystymi. Nie ma takiego materialisty, który by się nie zdumiał prywatnym muzeum w małej willi na Saskiej Kępie. Są to najobfitsze bodaj prywatne zbiory w kraju, w niektórych działach dorównujące zbiorom muzealnym.
Była wojna, Warszawa przeżyła powstanie. Lata powojenne nie sprzyjały – jak wiadomo – koncentracji i utrzymaniu większych ilości cennych dzieł sztuki w prywatnych rękach; takie instytucje jak np. urząd kwaterunkowy nie miały na ogół zrozumienia ani dla pasji zbieractwa, ani dla gromadzenia większych skarbów.
W latach wojny Wierzejski – mieszkający wówczas we Lwowie i Krakowie – zdeponował osiem skrzyń najcenniejszych swych dzieł sztuki w muzeach. Niemcy wszystko wywieźli. Wszystko powróciło do Polski i do właściciela w stanie nienaruszonym.
Osobliwie jest poznać w Polsce Ludowej na progu lat sześćdziesiątych człowieka posiadającego tak ogromne zbiory. Dziwne też dowiedzieć się, że ów człowiek całkiem dobrowolnie i z ochotą … znacjonalizował się. Mówiąc ściśle, część swej kolekcji zapisał Muzeum Narodowemu, które po jego śmierci przejmie wszystkie poloniki zbieracza oraz pokój rokokowy przeznaczony dla Zamku.
69-letni, pełen temperamentu, humoru i esprit stary kawaler, wpuszcza do swego sanktuarium tylko nielicznych wybranych. Zaczyna się wówczas – jak powiadają przyjaciele – sławny cyrk Wierzejskiego. Wielogodzinny spektakl z pełnym polotu, erudycji i autoironii komentarzem gospodarza. Otwierają się oświetlone jak szopki od wewnątrz ciężki szafy z chińską porcelaną z okresu dynastii Tang, Sung i Ming, ze starym szkłem śląskim, z kolorowymi delftami. Ujawniają się talerze i filiżanki z herbami królewskimi. Prezentują swą urodę figurynki z saskiej porcelany, meble weneckie z XV wieku, kryształowe żyrandole. Wychodzą z ukrycia Bonnardowie i Wyczółkowscy. Zdradza swą treść list miłosny króla Stanisława Augusta…
Zbieracz sztuki, oglądający te cuda, myśli: „Jak on to wszystko wygrzebał? Skąd on to wszystko wygrzebał? Za co?” Laik i profan powiada sobie: „Za jeden taki drobiazg mógłbym się nieźle zabawić”. Reporter notuje: „Biedny byłby złodziej, który by się znalazł w tym składzie porcelany i cennych starych rupieci”.
Właściciel przedsięwziął wszelkie możliwe źródła ostrożności. Siedzi na swych skarbach jak jakiś chłop pańszczyźniany. Z Zakładem Ubezpieczeń nie mógł dojść do porozumienia, bo niby jaką by trzeba składkę roczną wpłacać, żeby ubezpieczyć taki majątek?
Wierzejski opowiada z żarem w oczach, bierze w tkliwe oczy skorupy obciążone awanturniczą, a nieraz może i krwawą przeszłością. Widać, że ten człowiek żył i żyje tylko nadzieją zachowania skarbów, ocalenia ich przed groźbą epoki atomowej. Potem nagle pada zmęczony na fotel i wyznaje:
– Marzę o jednym takim pokoju, w którym będzie stało żelazne łóżko i stół z lakierowanym na biało blatem! Marzę o sprzętach, którym by nie odpadały nogi, w których by się otwierały i zamykały szuflady, z których by można zrobić normalny użytek.
Takie marzenia antykwariuszy nie spełniają się nigdy. Nie wierzą w nie zresztą sami marzyciele pogardzający najgłębiej produktami nowoczesnego przemysłu.
Przedmioty – zarówno zamierzone dzieła sztuki, jak i te, którymi czas takimi uczynił – muszą mieć „duszę”, muszą mieć swoje ukryte życie, swoją magiczną zdolność oddziaływania na otoczenie. Jeżeli spełniają jedynie rolę użytkową, są lakierowaną próżnością , banalnym dziełem sztancy, powielanym zerem…
Od 1921 roku szuka Wierzejski systematycznie przedmiotów z duszą i charakterem. W nałóg kolekcjonerstwa wpadł przy pierwszym urządzaniu mieszkania. Po ojcu mógł odziedziczyć tylko pasję dziennikarską; stary pan Wierzejski przez trzydzieści jeden lat redagował „Kurier Stanisławowski”. Ale ani ten balast rodzinny, ani ukończone przed pierwszą wojną światową cztery lata prawa na Uniwersytecie Lwowskim nie zdołały zmienić przeznaczenia. Po pierwszej wojnie odbył Tadeusz Wierzejski studia z zakresu historii sztuki i zabrał się zawodowo do handlu antykwarycznego. Równocześnie najcenniejsze obiekty odkładał dla siebie, specjalizując się ze szczególnym upodobaniem w dziedzinie artystycznej porcelany. Stał się niewolnikiem szaleństwa gromadzenia przedmiotów starych, rzadkich, a czasem i pięknych.
– Czy nie szkoda na to życia?
– Szkoda życia, które tego nie zna.
– Czy warto poświęcać antykom tyle energii i środków materialnych?
– Jeszcze dziesięć razy mógłby się urodzić antykwariuszem.
– Czy to nie nudne na dłuższą metę?
– To nieustająca emocja. To ciągła podnieta myśliwego, czatującego na zwierzynę.
Zbieracz budzi się często w nocy, zlany zimnym potem. Wydaje mu się, że puścił koło nosa wspaniałą okazję. Albo uświadamia sobie, że sprzedał coś o połowę za tanio. Lub nagle przeszywają go podejrzenia, że kupiony przed trzema dniami Manet może być fałszywy.
Właśnie. Wieczne życie pod presją wątpliwości. Choćby się było mistrzem i znawcą niezrównanym. Choćby się – jak Wierzejski od 1926 roku – stawało przed sądami w charakterze eksperta i biegłego.
Czasem rozróżnienie autentyku od falsyfikatu wymaga posiadania szóstego zmysłu; może nie być żadnego uzasadnienia dla powzięcia podejrzeń, iż coś jest sfałszowane; a mimo to kolekcjoner czuje intuicyjnie oszustwo. I Wierzejskiego nabrano kilka razy. I on przeglądał się w lustrze z wyrzutem: „wpadłeś Tadziu, kiepski widać z ciebie fachman!”
To nie fachman kiepski, a fałszerze genialni. Wierzejski prowadzi w jednym z popularnych tygodników dział porad znawcy dzieł sztuki (gdzie mu ostatnio zgłoszono trzydzieści sześć „oryginalnych” Stradivariusów). Pisze też książkę o fałszerstwach skarbów sztuki, z której się można m.in. dowiedzieć, że na świecie krąży około pięćdziesięciu tysięcy fałszywych Dürerów.
Nauka dysponuje coraz doskonalszymi środkami obronnymi, ale i fałszerze usprawniają swoje rzemiosło. W Warszawie np. jest ktoś taki, kto od lat podrabia Juliusza Kossaka. Jego obrazy są coraz lepsze, niektóre doskonałe. W licznych mieszkaniach warszawskich, gdańskich i katowickich wiszą znakomite falsyfikaty uważane przez ich właścicieli za cenne oryginały.
Pewnego dnia przekazano Tadeuszowi Wierzejskiemu do ekspertyzy obraz jednego z polskich malarzy. Rzeczoznawca stwierdził, że obraz jest fałszywy i szczegółowo to uzasadnił. W trzy lata później ten sam Wierzejski otrzymał do oceny taki sam obraz. Okazało się, że twórca poprawił go… w myśl wskazówek eksperta, tylko zaschnięty na prawym brzegu włos z pędzla zdradzał tę samą rękę i to samo dzieło.
W stolicy naszego kraju istnieje grupa ludzi trudniąca się zawodowo sprzedażą falsyfikatów. Są to najczęściej ci sami osobnicy, którzy sprzedają cudzoziemcom bezcenne autentyki. Przesiadują w Nowym Świecie lub w Świteziance, są wypolerowanymi dżentelmenami o manierach księcia Windsoru i niekiedy metodach łobuzów z Grochowa.
Tadeusz Wierzejski obraca przedmiotami sztuki, taki jego zawód. Gorzej, że i kolekcjonuje. Ciągle dochodzi do konfliktu rozsądku z uczuciami, interesu z namiętnością. Raz po raz trzeba coś odłożyć do zbiorów, uszczuplając kapitał obrotowy. Raz po raz trzeba kupić porcelanową figurkę lub szklany puchar, a zrezygnować z uszycia nowego garnituru.
Na starej komodzie siedzi chiński bożek szczęścia, Pu-Tai. „Gadam z nim czasem” – powiada antykwariusz. – „Mam do niego zaufanie, jeszcze mnie nie zawiódł”
Patrzę i ja na zadowoloną minę Pu-Taia. Chętnie posłuchałbym jego recept na szczęście. Przy okazji dowiedziałbym się może, jakie epizody towarzyszyły zdobyciu i utrzymaniu najcenniejszych „numerów z cyrku Wierzejskiego”. Wiek XX na naszej szerokości geograficznej to nieustanny orkan historii. Trzeba było zaiste wielkiej miary rozumu, wiedzy, sprytu, opanowania, pieniędzy i uporu, by z podobnym skarbem przeżeglować przez te czasy!
Proszę spojrzeć na to puzderko z miniaturą króla Stanisława Augusta i odczytać wyryty tekst: „Niechaj muszka, co z twoich ust się naigrywa, przypomina ci wierną przyjaźń Stanisława”. Jakie losy rzucały po świecie złotym pudełkiem, ofiarowanym przez króla Stasia pani Grabowskiej, zanim znalazło się na Saskiej Kępie? W jakich rękach było i ile oczu oglądało intymną dedykację monarchy-zalotnika? Cały scenariusz filmowy można by napisać o tym pięknym drobiazgu. O tym i tysiącu innych, stojących i wiszących w milczeniu w mieszkaniu warszawskiego antykwariusza, który – jeśli tego zapragnie – może się przenieść w epokę dynastii Tang, może pić z królewskich naczyń, może podziwiać dzieła mistrzów sprzed setek lat.
O mądry Pu-Tai, jak tyś załatwił te sprawy swemu panu?
Budrewicz, Baedeker warszawski, Warszawa 1960, s. 240 – 247.